Ponad cztery lata temu obudziłem się w pokoju hotelowym w Hiszpanii. Zaczynał się kolejny dzień wymarzonych wakacji z najbliższymi. Dzień inny niż te przed nim. Inny, bo myślałem, że umieram.

Wyszedłem na balkon, aby zaczerpnąć powietrza. Potrzebowałem go, bo czułem jak coś stopniowo zaciska się na mojej szyi. Coś nie pozwalało mi oddychać. Nie wiedziałem czy serce już stanęło, czy wali jak oszalałe. Czułem, że moja klatka piersiowa jest zgniatana. Tak mocno, że nie mogłem złapać tchu. Paradoksalnie nie to było najgorsze. Najgorszy był nieopisany wręcz strach. Taki, którego źródła nie znałem. Zresztą nie miałem czasu się nad nim zastanawiać, gdy świat wirował. Umierałem pełen strachu, a przynajmniej czułem się jakbym umierał, gdy za oknem spokojnie falowały palmy.

Miałem atak paniki. Pierwszy i, jak się miałem przekonać w przyszłości, nie ostatni. Do końca wakacji było w miarę w porządku. Z perspektywy czasu można je nawet uznać za udane. Tylko ten jeden szczegół nie dawał mi spokoju. Wiedziałem, że potrzebuję pomocy. Byłem przerażony i bezradny. Co się ze mną działo. Dlaczego? Dlaczego na wakacjach? Zacząłem szukać wspomnianej pomocy i w końcu znalazłem terapeutę. Miły facet. Problem w tym, że zadawał mi te cholerne zadania domowe. Miałem na przykład pisać za co jestem wdzięczny. No nie wiem kurwa. Za wszystko. Głównie sobie, bo do wszystkiego doszedłem sam. Radziłem sobie sam, jak prawdziwy facet, a ty mi każesz pisać jakiś dzienniczek. Słuchaj człowieku, pomóż mi. Po prostu. Spraw, abym poczuł się lepiej. Spraw, abym był nieśmiertelny. Nietykalny. Przepisz tabletki. Elektrowstrząsy. Lobotomię. Cokolwiek. Byleby mi pomogło.

Nie potrafisz? Ok. Zostawiam Cię. Nie będę pisać Twojego, czy tam swojego, zasranego dzienniczka. Zostawiłem go po paru sesjach. Bez słowa. Po prostu pewnego dnia nie przyszedłem. Teraz jak o tym piszę czuję wstyd, ale wtedy miałem to gdzieś. Ciągle potrzebowałem pomocy. Pytałem, szukałem. W końcu zapytałem kolegę z pracy czy jego żona nie mogłaby mi kogoś polecić. Żona psychoterapeutka. Poleciła. Panią Sylwię.

Do gabinetu trafiłem w listopadzie tego samego roku, w którym porzuciłem miłego pana od dzienniczka i wróciłem ze słonecznej Hiszpanii. Tego pięknego kraju, w którym palmy przyglądały się mojej śmierci. Rozpocząłem mozolną pracę. Pracę, która miała zmienić mój stosunek do siebie. Postrzeganie świata też miała zmienić. Tego jak na niego - na świat - reaguję, również. Rzecz w tym, że wtedy tego nie rozumiałem. Ciągle chciałem być emocjonalnie nietykalny. Przecież od tego jest terapia. Po niej nic nie można Ci zrobić. Prawda?

Tkwiłem w tym przekonaniu wiele miesięcy. Pani Sylwia słuchała. Pani, bo nigdy nie przeszliśmy "na ty". Choć wie o mnie więcej niż większość bliskich mi osób. Mijały tygodnie, a ja miałem wrażenie, że kręcimy się w kółko. Czasem czułem się lepiej, czasem gorzej. Kilka razy chciałem to wszystko rzucić w cholerę i radzić sobie sam. Tak jak to miałem w zwyczaju.

Miały kolejne miesiące. W pracy, którą kiedyś bardzo lubiłem, a teraz coraz bardziej nienawidziłem, awansowałem. Objąłem duży obszar, a wraz z nim ogromną presję. Spotkania, prezentacje, dane, zarząd. Musisz podołać. Nie radzisz sobie, jesteś śmieciem. Do niczego. Do wyrzucenia. Patrz. Wszyscy się z Ciebie śmieją. Nawet Twoja żona. Co z Ciebie za facet? Przychlast. Ot co. No już, już. Zamknij się. Dam radę.

Czułem, że powoli się rozpadam. Lęk narastał. Zagrożenie było coraz większe. Na początku pomagały tabletki. Nic mocnego, ale pomagało w połączeniu z terapią. Przed jednym z licznych spotkań w pracy dostałem kolejnego ataku paniki. Odciągałem wstanie z łóżka maksymalnie jak się tylko dało. W końcu musiałem wstać. Łyknąłem garść tabletek. Pomogło. Byle przetrwać. Udało się. Tego samego dnia skrajnie wyczerpany wziąłem resztę dnia wolną i trafiłem do psychiatry.

Doktorka była spokojna. Słuchała cierpliwie. Mimo, że od wydarzeń w Hiszpanii minęły już dwa lata opowiadałem jej o wszystkim jakby to było wczoraj. O terapii, o spotkaniach, o presji. Nagle zamilkłem i usłyszałem:

Opisuje Pan stany lękowe i ataki paniki. To co? Zwolnienie.

Po tych słowach przez minutę nie potrafiłem nic powiedzieć. Jak to zwolnienie? Przecież nie mogę. Obszar, ludzie, cele. Wszystko się rozpadnie beze mnie. Nie mogę być słaby, muszę dawać przykład. Ze stanu intelektualnego zawieszenia wyrwała mnie myśl o tym po co wziąłem wolne i po co jest to spotkanie. Przyszedłem po pomoc. Oczywiście, że zwolnienie. Dwa tygodnie.

Uporządkowałem sprawy w pracy i zniknąłem na dwa tygodnie, które zmieniły się w trzy. Najdłuższą przerwę w pracy jaką miałem przez całe życie. Równolegle nadal uczęszczałem na terapię i coś zaczęło klikać. Powoli zaczęło do mnie docierać skąd się bierze presja. Jakie jest źródło mojej ciągłej chęci ucieczki. Zacząłem słuchać, ale i odpuszczać. Nie tak, że nagle nic mnie nie obchodziło i wszystko olewałem. Po prostu zrozumiałem, że moje życie to nie jest moja praca. Jest ważna, jednak nie najważniejsza. Że nie jestem we wszystkim sam, a w zasadzie jestem. Na własne życzenie.

Musi się pan od siebie odpierdolić. Tego nie powiedziała Pani Sylwia, jednak w mojej głowie często to co mówiła tak brzmiało. Choć ona częściej słuchała i pytała. Ja z kolei mówiłem. A ja kocham mówić, oj jak kocham. I to z tej miłości powtarzałem sobie, że muszę się od siebie odpierdolić.

Po powrocie do pracy mijały kolejne miesiące. Razem z terapią, sporadycznym wspomaganiem się tabletkami od spokojnej doktorki, czułem, że coś się zmienia. Nadal radziłem sobie raz lepiej, raz gorzej, jednak ataki nie wracały. I jak na razie nie wróciły. Choć czasami boję się, że te pieprzone palmy znowu będę się na mnie spokojnie gapić, gdy ja będę konał ze strachu.

I może tak będzie. Może wróci to wszechogarniające przerażenie. Jakaś część mnie ciągle się tego boi, jednak czuję się gotowy. Pod koniec ubiegłego roku zakończyłem terapię i oddałem Pani Sylwii co cesarskie. Nie kręciliśmy się w kółko, to ja się kręciłem wokół własnych schematów. Kołowrotków, z których musiałem zeskoczyć. Sam bym tego nigdy nie zrobił. Z pomocą moje szanse się zwiększyły.

Po co ja to wszystko piszę? Po części, aby się ze sobą rozliczyć. Z ostatnimi, ponad czterema, latami życia. W jakiejś bardziej lub mniej "poradnej" formie. Stany lękowe odebrały mi na jakiś czas umiejętność cieszenia się z czegokolwiek. Z pisania, czytania, czy nawet wyjścia na spacer. Zresztą, co ja piszę. To nie jest tak, że sam temu nie pomogłem. Pomagałem na przykład obciążając się kolejnymi zadaniami, obowiązkami. Pracując w weekendy, wieczorami. Stany lękowe były efektem, a nie przyczyną.

Po części piszę to wszystko również, a może przede wszystkim, po to, aby powiedzieć, że każdy ma prawo szukać pomocy, prosić o nią i z niej skorzystać. To żaden wstyd. Ataki paniki to żaden wstyd. Problemy psychiczne i terapia też. Wstyd to kraść i z dupy spaść, jak mawiał świętej pamięci dziadek mojego dobrego kolegi. Teraz jestem mądry, wtedy taki mądry nie byłem.

Wszystko czego doświadczyłem pozwoliło mi przewartościować wiele rzeczy składających się na moje życie. Nie zależy mi już na wielkiej karierze, pozostawieniu po sobie jakiegoś wspaniałego wynalazku, firmy. Nie chcę, aby mi pomniki stawiali. To znaczy będzie mi miło jak będą, ale jak ich nie będzie, to też będzie w porządku. Zresztą one i tak stawiane są po śmierci. Nawet na nie nie spojrzę, więc co mi po nich?

Teraz zależy mi głównie na tym, aby moja córka mogła mówić z całą pewnością i przekonaniem, że jej tata jest przyzwoitym człowiekiem. Nie wspaniałym, wielkim czy idealnym. Przyzwoitym. Ma dla niej czas, którego i tak mamy za mało. Że nie jest wolny od wad, jednak ona je akceptuje i on też żył i umarł z nimi pogodzony. Do prawdziwego umierania jeszcze mi daleko, ale jedną śmierć mam już za sobą.